Zakochać się, czy też nie?
             
    Wydawać by się mogło, że kiedy mówimy o zakochaniu, to wszyscy wiemy o co chodzi. Tymczasem nie jest to jednoznaczne.
    Czasem doświadczamy mniej lub bardziej świadomej obawy przed utratą panowanie nad sobą i swoim życiem. Zakochanie to przecież stan (przynajmniej w moim odczuciu) dość mocno angażujący, który skłania nas do popełniania zaskakujących nas samych uczynków, albo znoszenia rzeczy, których w stanie emocjonalnego niezaangażowania znosić nie bylibyśmy skłonni za żadną cenę.
Ponadto zakochanie pociąga nas mocno w kierunku drugiej osoby, a przecież z rozmaitych powodów możemy takiej bliskości nie chcieć, bać się ryzyka cierpienia, jakie każde zaangażowanie za sobą niesie. Jeżeli się nie zakochamy, nie będziemy doświadczali pokusy zbliżenia większego niż wydaje nam się bezpieczne. 
Ale czy sercu można rozkazać? Jeśli nikogo nie pokochamy, nie będziemy się bać opuszczenia, pozostawienia. Ale czy nie warto czasem podjąć takiego ryzyka? Czy nie warto dać szansy sobie i tej/temu, kto chciałby sprostać takiemu wyzwaniu?
Czy wcześniejsze bolesne wspomnienia, mają sprawić, że staniemy się skazani na uczuciową pustkę i osamotnienie?
  A może znacznie lepiej jest zbudować związek na innej bazie niż olśnienie czy fascynacja?

Wszak
miłość można sobie przyrządzić według różnych przepisów, ale optymalny to chyba właśnie taki:

naczynie        - w postaci bliskiej sercu osoby;
szczyptę        - lojalności;
łyżkę        - oddania;
szklankę        - zaufania;
garść        - troski;
wiaderko        - uczucia;


jeszcze tylko:

  
wiele godzin        - cierpliwości;
lata        - wyrozumiałości;

i już, gotowe! 
Czyż to nie jest banalnie proste!?

Uwaga!
Ilość poszczególnych składników można dowolnie - ale tylko zwiększać, co powinno wzmóc tym samym esencjonalność miłości.