To
nowy dział, w którym będę zamieszczać felietony
„wyszperane” z różnych czasopism, których treść nie
tylko serio, ale i żartem „dotykać” będzie relacji
damsko-męskich.
Jeżeli Wam wpadnie jakiś ciekawy artykuł
i chcielibyście, aby inni też go przeczytali to
prześlijcie
go proszę do mnie.
A w czytelni są
już teksty:
Zaledwie 8 procent mężczyzn pomiędzy 18 a 65 rokiem życia twierdzi, że
potrafi zadowolić kobietę seksualnie. Jednocześnie przyznają, że
nie są pewni, czy partnerka szczytowała. Na wszelki wypadek nie pytają.
Ale mam coś jeszcze lepszego: całe 63 procent panów uważa się za
kochanka doskonałego, ale tylko 7 procent kobiet przeżywa orgazm
regularnie!!! Jesteś partaczem. Tak, nudnym, żałosnym partaczem.
"Najpierw rozgrzewam ją pieszczotami wzgórka łonowego, a później
przerabiam co najmniej dziesięć pozycji" - twierdzą doskonali
kochankowie-samozwańcy. Komentarz kobiet: "Tak dobrze żarło i
zdechło" Słyszałeś, że gdzieś dzwonili piosenkę o łechtaczce,
ale nie wiesz gdzie. Pomuskasz ją trochę palcami, pomiętosisz, może
nawet poliżesz i już w samo upodobaniu zakładasz kciuki za szelki.
Wow! Jaki z ciebie super kochanek! Stymulacja łechtaczki w czasie gry
wstępnej jest wielce obiecująca, ale jeżeli uważasz, że na tym
koniec jej występów, to nie dotrzymujesz tego, co obiecujesz. Do
zadowalającego seksu (zauważ: powiedziałam "seksu", nie
"preludium") kobiecie niezbędna jest dostateczna ilość
rytmicznie powtarzających się bodźców wobec łechtaczki. Może to być
drażnienie językiem, muskanie, uciskanie, masowanie palcami,
ugniatanie lub pocieranie twoim wzgórkiem łonowym czy udem podczas
ruchów frykcyjnych. U niektórych kobiet owa perła rozkoszy sięga głęboko
do środka waginy, tak że drażnisz ją przez samą penetrację. Ale te
panie są wyjątkowymi ulubienicami Erosa. Normalna kobieta Źródło
szczęścia ma na wzgórku łonowym i tam należy z niego czerpać.
Moment, w którym przestajesz dostarczać łechtaczce bodźców jest dla
twojej ukochanej tak frustrujący, że zasługujesz, aby cię przebrać
w rajtuzy i puścić do pilnowania haremu. Dla porównania wyobraź
sobie, że po kilku gorących pchnięciach musisz wycofać się z jej
wilgotnej jaskini i od tej chwili służysz ciałem i duszą wyłącznie
ku stymulacji piersi, łechtaczki i fantazji seksualnej swojej pani,
przy czym twój spragniony i rozogniony penis zostaje sromotnie
ignorowany. Kochanie kobiety w pozycji nie dostarczającej łechtaczce
bodźców nie jest seksem, lecz masturbacją przy użyciu niewieściego
ciała. Dla kobiety nudne jak przypatrywanie się pracy młota
pneumatycznego. Nie punktujesz również, wyginając ukochaną na różne
strony, aby przerobić wszystkie znane ci pozycje. Taka choreografia nie
zachwyci nawet nauczycielki wuefu. Dobrego kochanka poznaje się nie po
liczbie proponowanych pozycji, lecz po ich wysokim gatunku. I na pewno
do wysokogatunkowych nie należy twój ulubiony wygibas, podczas którego
niewieście nogi trafiają ci na ramiona. Wprawdzie w ten sposób wasza
znajomość znacznie się pogłębia, ale nie znajduje łask u kobiet,
gdyż rzadko która lubi leżeć bezbronnie jak żuczek wywrócony na
grzbiet. Brzuch zostaje nieestetycznie zwinięty w pofałdowany rulonik,
nogi boleśnie napięte, łechtaczka zaniedbana Ń jednym słowem Ń
zero przyjemności dla pań bez masochistycznych skłonności. Jeżeli
twoja kobieta przeżywa w tej pozycji orgazm, to u-da-je. Z nudów, ze
zmęczenia, bólu krzyża, miłości, litości, skromności albo obawy,
by nie uchodzić za zimną. Niepotrzebne skreślić. Kamasutra kamasutrą,
ale droga do orgazmu nie może być dla kobiety związana ani z wysiłkiem,
ani ze stresem. Przeważnie paniom wystarcza jedna lub dwie pozycje pro
akt. Nie zmieniaj ich zbyt prędko. Kobieta potrzebuje czasu, aby polubić
zaproponowane ćwiczenie, a dopiero potem zaczyna wzrastać jej poziom
podniecenia. O ile jest to sexercise wysokiego gatunku. Również głośno
chwalone zabawy ala Mickey Rourke i Kim Basinger niekoniecznie
rozgrzewają kobiety do tego stopnia, żebyś mógł na ich brzuchu smażyć
jajka sadzone. Zachodzi ryzyko, że lizana niewiasta dostanie napadu śmiechu
lub uczulenia na mus truskawkowy, którym smarujesz ją między palcami
u nóg. Nie byłbyś mężczyzną, gdybyś pomiędzy tymi
wysokogatunkowymi aktami miłości nie zamarzył, by sobie od czasu do
czasu zwyczajnie popieprzyć. Nastawisz ją do tego przychylnie, jeżeli
przed zaspokojeniem swojej samczej potrzeby popiszesz się numerem złotej
rączki. Nawet jeżeli normalnie masz dwie lewe ręce, w tym wypadku nie
wolno ci odstawić fuszerki. Jako początkujący układasz kłąb dłoni
waginalnie, tak żebyś palcami mógł masować łechtaczkę. Podczas
gdy twój palec środkowy krąży wokół jej epicentrum, palec wskazujący
i serdeczny wiercą się po lewej i prawej. Nie przerywając akrobatyki
palcowej, wzmagasz i zgłębiasz stopniowo faliste ruchy dłoni. Aż
sama niewiasta zacznie falować. Jeżeli jesteś już wirtuozem,
zastosuj akord trójdźwiękowy. Połóż dłoń pod kątem prostym do
jej łona. Kciukiem stymulujesz łechtaczkę, palcem wskazującym
torujesz sobie drogę do warg sromowych mniejszych, a mały palec niech
robi, co chce. Celebruj palcówkę od adagio poprzez crescendo aż do
forte. Uderzaj tony jeden po drugim albo jednocześnie, ale niech dźwięczą
jak należy.
Felieton autorstwa Krystyna Czerny ukazał się w Magazynie CKM
Bardzo
niewiele osób w Polsce potrafi dobrze zrobić laskę. Poza tym jest to
czynność znacznie bardziej pracochłonna, niż się powszechnie uważa
Jeśli chcesz zrobić laskę sobie - zastanów się dwa razy. Pozwól
raczej, żeby zrobił ci ją ktoś inny. W gruncie rzeczy jedyny sens
robienia laski leży w ilości - im więcej, tym bardziej się opłaca.
Trudno jest jednak znaleźć kogoś, kto przyzna się, że z tego żyje.
Nieliczni profesjonaliści zazdrośnie strzegą szczegółów robienia
laski. Jeśli i ty chcesz spróbować, postępuj wedle poniższych wskazówek.
1.
Tajemnica dobrej laski (podobnie jak np. dobrego loda), leży w jakości
surowców. Dlatego powinieneś zacząć od wizyty w tartaku, by wybrać
odpowiednio sezonowane drewno, czyli drzewo ścięte kilka miesięcy
temu i właściwie magazynowane. Najlepiej bukowe.
2. Etap
drugi to cięcie drewna na długie, wąskie kawałki. Zrobią to dla
ciebie w tym samym tartaku.
3. Z kawałków
drewna na specjalnej maszynie (tzw. drążarce) uformuj kije. Drążarki,
podobnie jak porządnie zrobione laski, należą już do rzadkości.
Trudno je kupić, stąd ich cena ma charakter wyłącznie umowny. Na drążarce
ustawia się rozmiary laski. Maszyna zrobi ci kije o żądanej długości
i grubości.
4. Twarde
kije poddaj następnie zmiękczaniu w parniku - podgrzewanym pojemniku z
parą wodną. Parowanie sprawia, że kij staje się elastyczny i można
wygiąć go w laskę. Długość parowania jest tajemnicą zawodową
ludzi i instytucji żyjących z robienia lasek. Będziesz więc musiał
poeksperymentować, żeby wiedzieć, kiedy kij wyjąć.
5. Gięcie
kija na giętarce to już tylko formalność. O giętarkę jest nieco łatwiej
niż o drążarkę, ale i tak trochę kosztuje. Można uznać, że laska
wygięta to właściwie już laska zrobiona.
6. Po wygięciu
włóż laskę do pieca, żeby ją wysuszyć. Znów musisz sam wyczuć,
kiedy laskę wyjąć. Nie ma nic gorszego niż zbyt sucha laska.
7.
Odpowiednio wysuszoną laskę poddaj zabiegom kosmetycznym - wygładzaniu
na szlifierce i bejcowaniu na dowolny kolor.
8.
Wysuszywszy pomalowaną laskę, nadaj jej ostateczny połysk, zanurzając
w lakierze. Pamiętaj, żeby nie przesadzić. Zbyt gruba warstwa lakieru
na lasce wygląda obciachowo.
9.
Wreszcie na końcówkę laski załóż gumkę. Najbardziej trendowe są,
jak wiadomo, gumki czarne.
10. Jeśli
jest to pierwsza laska, jaką zrobiłeś w życiu, masz wyłącznie
powody do radości - jakoś to poszło, nie było tak strasznie, a poza
tym następne laski na pewno wyjdą ci jeszcze lepiej.
Konsultacja:
Damian Tyl z Firmy Produkcyjno-Handlowo-Usługowej ,,Lasex'' z Częstochowy Felieton
ukazał się w Magazynie CKM
"Lubię kiedy
kobieta leży jak kłoda..."
...przynajmniej nie
wierzga jak wściekła klacz, co jest nagminne i wcale nie fajne.
Zabrzmiało jak zwykły żart, ale ...
Rzeczywiście wiele
kobiet uważa, że nic tak nie świadczy o ich temperamencie seksualnym,
jak miotanie się po łóżku, jak żyd po pustym sklepie:) Często, nie
wczuwając się w nastrój, w rytm i proponowane przez partnera tempo,
"szalona kochanka" wije się pod facetem, jakby ja pod prąd
podłączono. Dobrze, jeśli jest na tyle "spontaniczna", że
ze startem do tańca św. Wita poczeka na początek penetracji, a nie
zaczyna całego cyrku już w momencie kiedy człowiek znajdzie się
miedzy jej udami i dopiero zaczyna się zastanawiać, czy wejść
powolutku, czy z mocniejszym akcentem... Trafiając na taka, co to zanim
się zacznie, to już ma trzy orgazmy, a później napięcie tylko
narasta, trzeba opracować specjalna taktykę, która pozwala jednak na
odbycie stosunku wspólnie, a nie na bycie narażonym na półgodzinne
łapanie kobitki w łóżku, niczym karpia w wannie pełnej wody...
Dobrze jest w takim wypadku rozpocząć próbę
"przyszpilenia" w chwili, gdy nasza partnerka ma głowę
oparta o ścianę, lub o górną deskę łóżka... Chociaż w drugim
wypadku możemy później mieć wątpliwości, czy odgłosy jakie wydaje
jej głowa rytmicznie uderzająca o poręcz łóżka jest skutkiem braku
wypełnienia w obecnie stosowanych materiałach meblarskich, czy może...:)
Przy tak orgiastycznie nastawionych pannach wykluczone jest używanie
jedwabnej pościeli, czy innych materiałów o zbyt dużym poślizgu.
Chcąc uniknąć ciągłego ściągania niżej, wijącej się partnerki
radziłbym zrezygnować z jakiegokolwiek prześcieradła i podjąć walkę
na gołym tapczanie. Samo szorowanie gołym tyłkiem po szorstkim
materiale, powinno trochę osłabić jej zapal do odpychania się piętami
od podłoża i konieczności ciągłego przysuwania jej za biodra do
odpowiedniej pozycji... Ciekawe, że w wypadku tańca, nigdy żadnej
kobiecie nie przyjdzie do głowy tańczenie czegoś innego, niż jej
partner... No, ale łóżko, to nie parkiet. Tu zdarzają się takie, które
nie zważając na partnera, kręcą kuprem mambę, czaczę, czy tez inną
rumbę, zupełnie nie zważając na to, że właśnie grają... walca
angielskiego:) Ponieważ oczytały się porad seksualnych w rożnych
czasopismach, [które dla zachęty sprezentowały im, oprócz kolejnej
dawki mądrości, także "oryginalną" (w nakładzie 300tys.
egz.) bransoletkę, czy też inny wisiorek "przynoszący szczęście"
wszystkim czytelniczkom] że nic tak faceta nie rajcuje, jak zarzucenie
mu nóżek na szyje... I człowiek może stracić chwilowo orientację,
czy to początek upojnej randki, czy już walki kwalifikacyjne w
memoriale im. Pytlasińskiego?:) To, że macha pod nami nogami, niczym
wskazówki w elektronicznym zegarze z wyczerpana bateria, to można
jeszcze przeboleć, ale niestety niektóre do wyrażenia wstępnej
ekstazy używają także pazurów, a za główny dowód podziękowania
za osiągnięte właśnie osiem orgazmów, uważają zostawienie nam
wbitych pod skorą na łopatkach swoich tipsów. Aby nie być posądzonymi
o to, że nie potrafią zachować się w łóżku, nawet im do głowy
nie przyszło, żeby nas obrazić pozycją "na kłodę", używają
także zębów... Pół biedy, gdy ma to miejsce przy
"klasyku" i ogranicza się do gwałtownego, niczym u Breżniewa
chwytającego za szyję Honeckera, przyciągnięcia nas do siebie i
wpicie się szczęką w nasza szyję. Wprawdzie rany kąsane wolno i źle
się goja, ale czyż kobieta potrafi bardziej wyrazić nam swoja wdzięczność?
Gorzej, kiedy chęć prezentacji skorygowanego aparatem zgryzu, nasza
panienka zechce zademonstrować nam w trakcie innej pieszczoty...:( Jako
nowoczesne i wyzwolone prenumeratorki "(pismo kobiece)" śmiało
sięgają po instrument, który wydaje im się dobrze znany... Ale tylko
wydaje... Zaczynają mechanicznie, niczym ze ściąganiem i naciąganiem
pokrowca na parasol w pochmurny dzien... z równym niezdecydowaniem i
znudzeniem, jak to przy niepewnej pogodzie... Na delikatną prośbę, że
wolimy trochę większego zaangażowania i wyczucia, złośliwie
zaczynają ruch, który przy pompowaniu kół w rowerze, rozerwałby ciśnieniem
opony, nawet w wyczynowych góralach... Nie chcąc zrażać partnerki,
która się tak dla nas poświęca, zaciskamy zęby i tylko syczymy z bólu,
żegnając się w myślach z całością naszego wędzidełka... Oczywiście,
nie przyzwyczajona do takiego monotonnego wysiłku damska dłoń, wymaga
parokrotnej wymiany na drugą, co wprawia nas w znakomity nastrój i świetnie
rozprasza, a i tak należy się cieszyć, nie słysząc znudzonego
"o Jezuuuu... chyba mi ręka odpadnie!!!".... Gdy już nasza
"głowica" jest całkiem wymęczona i sucha, niczym czerep
taliba siedzącego na słońcu, bo tylko świst i wiatr go od kwadransa
omiatał, czujemy się zachwyceni, że i kobieta potrafi się domyślić,
że żaden tłok długo nie pochodzi, bez odpowiedniego smarowania...
Nie mówimy tu o pannach, które poślizg postanawiają uzyskać poprzez
dziarskie popluwanie w dłonie, niczym człowiek z marmuru przed położeniem
pierwszej cegły... My mamy do czynienia z czułą partnerka, która nie
jest kłodą w łóżku, tylko wyrafinowaną kochanicą francuza... Już...
już... już jesteśmy w siódmym niebie, już czujemy tę błogość
ciepła i wilgoci wokół biednego i wytarganego "jasia", gdy
nagle przypominamy sobie, że to, co nazywaliśmy "zalotką"
miedzy jedynkami naszej pani, to może być powód naszego bólu... I
jest!!! Oczywiście wciągniecie w tę szczerbę naszej delikatnej skórki
było przypadkowe, wiec tylko zwijamy się z bólu... jednak ona odbiera
to za objaw naszego nadchodzącego orgazmu... Wiec, żeby jeszcze
bardziej nas nakręcić zaczyna, niby to w zabawie nadgryzać, przygryzać
i podgryzać.... Kurde!!! Kto im powiedział, że dla faceta najbardziej
ekscytującym zajęciem jest zabawa z kombinerkami?;((( Na pornosach,
rzeczywiście i z pół metra można sobie wpakować w gardło, ale w życiu
bywa już z tym trochę gorzej... Wiec chcąc nas uszczęśliwić,
wpychają sobie gwałtownym ruchem naszą lekceważoną wymiarowo parówkę
do przełyku i.... zaczyna się cyrk.... Gdzieś tam, z dołu, spod
"burzy i kaskady najukochańszych na świecie" włosów,
dochodzi nas odgłos, przypominający jak umierał nasz ulubiony kot,
gdy zadławił się korkiem od szampana... Charkot, rzężenie i inne
odgłosy, które w tym momencie maja zastąpić nam muzykę miłości,
powodują, że i my, i nasz interes zaczynamy gwałtownie odczuwać
wyrzuty sumienia... Obaj czujemy się momentalnie tacy malutcy... on
nawet dosłownie... Odkorkowana panna, zdziwiona patrzy na to, co zostało
w jej dłoni i zalotnie odpluwając na boki, nasze na wpół połknięte
kędziorki, seksownie pyta: "Dlaczego nie chciałeś skończyć w
ustach?"...
Wiec z ta kłodą, to czasami wcale nie jest takie głupie...;)
Nadesłany
"Dlaczego mężczyźni
nie chcą się żenić?"
Singlomania
W czasach, gdy samotność
stała się wartością, rodzina może poczekać. Czy atrakcyjni mężczyźni
zostaną singlami aż po grób? Hugh Grant odmówił zagrania w drugiej
części "Dziennika Bridget Jones". Stwierdził, że ma dość
takiego wizerunku beztroskiego bawidamka i wiecznego singla. W filmie
"Był sobie chłopiec", bijącym rekordy popularności w całej
Europie, Grant gra przystojnego i bogatego czterdziestolatka Willa, który
beztrosko zdobywa i porzuca kobiety. Ale do czasu. W końcu uświadamia
sobie, że wygodne życie singla jest jałowe, a prawdziwe szczęście
daje dopiero rodzina. Dobiega końca era singli. Żyjemy w niej od 10
lat, od kiedy ukazała się u nas głośna książka amerykańskiego
psychologa Stephena Johnsona "Dobre życie w pojedynkę" i dla
wielu stała się pokoleniową biblią. Uwierzyliśmy, że samotność
może być drogą do szczęścia. Kolorowe magazyny wypełniły się
artykułami o atrakcyjnych samotnych. Stare panny i kawalerowie zniknęli.
Zastąpiły ich "single". Tego politycznie poprawnego określenia
chętnie używają zarówno ci, którzy rozpaczliwie szukają drugiej połowy,
jak i samotni z wyboru. Z satysfakcją powtarzają: jesteśmy inni,
niekonwencjonalni, wolni, a nie samotni. - Nie robię z mojego
singlowania deklaracji ideowej, nie wieszam transparentów, nie noszę
T-shirtów z nadrukowanym programem na życie. Ale samemu jest mi równie
dobrze jak było z kobietą - mówi dziennikarz muzyczny Kuba Wojewódzki,
znany z programu "Idol". Czy to znaczy, że atrakcyjni mężczyźni
zostaną singlami aż po grób? Dziś już wiemy, że się ożenią, ale
później niż ich ojcowie. Przesunęła się granica wieku zawierania
małżeństw - według danych GUS siedem lat temu pobierały się 20-,
24-latki, teraz decyzję o małżeństwie młodzi podejmują średnio pięć
lat później. Według badań, jakie Claritas Polska przeprowadził na
zlecenie "News-weeka", aż 30 procent 25-, 39-latków w ogóle
nie decyduje się na stałe związki. - Mam 32 lata i nie czuję żadnego
przymusu, żeby włożyć komuś na palec obrączkę - mówi aktor Paweł
Deląg. Ostatnia dekada dała młodym mężczyznom poczucie, że mogą
zjeść ciastko i mieć ciastko. Najpierw do cna wykorzystać zalety
stanu wolnego, a potem - jeśli będą mieli ochotę na stabilizację -
założyć rodzinę. Jeśli chcą, mogą tę decyzję odwlekać do woli.
Bo pozwala im na to biologia, nie czują żadnej presji społecznej, a o
seks łatwo i bez ślubu. Żeby zakosztować zalet wspólnego życia,
wystarczy razem zamieszkać. Ale żaden z nich nie zamierza być singlem
do grobowej deski. Mężczyźni, z którymi rozmawiał "Newsweek",
mogliby spokojnie założyć rodziny. Robią kariery, mają swoje
mieszkania, odpowiedni wiek (25-40 lat) i przede wszystkim - wielkie
powodzenie u kobiet. Pytani, dlaczego do tej pory nie zdecydowali się
na ożenek, jak z karabinu maszynowego strzelają serią argumentów:
nie spotkałem odpowiedniej kobiety, jeszcze do tego nie dorosłem,
teraz mam czas na inwestycje w siebie i robienie kariery, nie chcę
tracić wolności, małżeństwo zabiłoby moją osobowość. Większość
rozmowy zaczyna tak, jak Tomasz Kamel, trzydziestolatek, prezenter
Jedynki: - Partnerki, które próbowały mnie usidlić, sprawiały, że
miałem ochotę katapultować się do innej galaktyki. Jednak coraz częściej
dodają dyskretnie: - Czekam na kobietę, której nie będzie
przeszkadzać, że mamy dla siebie piętnaście minut po północy, bo będzie
tak samo intensywnie jak ja realizowała swoje pasje. Wtedy chętnie się
zwiążę - mówi Piotr Lisiecki (34 l.), radca w warszawskiej centrali
Kredyt Banku.
Jak wygląda dzień
singla, który na miłość może przeznaczyć tylko kwadrans? Dzień
Lisieckiego to średnio 10 godzin (czasem 8, a czasem 14) w banku. Po
pracy nie idzie do domu, tylko na czterogodzinne próby teatru
amatorskiego Po Balu, gdzie razem z przyjaciółmi wystawia spektakle.
Na przykład "Lekcję" Ionesco. Musi jeszcze znaleźć czas na
basen, angielski i spotkania w pubie. Stara się być na bieżąco z
kinem i premierami w teatrach. Chciałby też uczyć się hiszpańskiego
i postudiować coś dla przyjemności - historię sztuki albo teatrologię.
Garnitury trzyma w pracy, bo kiedy wychodzi z biura, chce wyglądać na
luzie. Codziennie przywozi sobie też świeżą koszulę. Czas przed wyjściem
do pracy ma wyliczony co do sekundy: pobudka 6.20, prysznic, w tym
czasie grzeje się żelazko. Prasuje koszulę, wypija dwie szklanki
niegazowanej wody mineralnej i wychodzi. W autobusie spędza minimum
godzinę. Wykorzystuje ten czas na czytanie książek - ostatnio
"Obsługiwałem angielskiego króla" Hrabala. Czasem uczy się
roli teatralnej. Lisiecki wypełnia każdą minutę, aby po przyjściu
do domu włączyć swoją ulubioną muzykę i ani przez chwilę nie
pragnąć towarzystwa drugiej osoby. To miejsce tylko dla niego. Każdemu
z pojedynczych własna przestrzeń i samotność jest niezbędna do życia.
Psycholog Joanna Heidtman uważa, że ludzie powinni przejść przez
etap obowiązkowej samotności - okres bez związków, mieszkania z
rodzicami albo z narzeczoną - właśnie po to, by odkryć siebie,
wyznaczyć sobie własne cele. - W "Jutro nie umiera nigdy"
partnerka Bonda mówi do niego: "Twoja praca zniszczyłaby każdy
związek, James". Z moją pracą jest podobnie. Sztuka i
kontrwywiad niewiele się od siebie różnią - mówi Dominik Lejman,
33-letni artysta malarz. - Single wyrwali się z obłędnej sztafety, w
której są tylko pałeczką podawaną z rąk do rąk. Pierwsza w
sztafecie jest akuszerka, potem matka, po niej narzeczona, żona - mówi
Heidtman. Ale singli samotność kusi za bardzo. Chcieliby ją mieć
przez całe życie, na każde zawołanie. Nawet wtedy, kiedy z kimś się
zwiążą. - Jestem teraz w bardzo fajnym związku, mam fantastyczną
partnerkę, ale z nią nie mieszkam. Nie dzielę się swoją pralką ani
półką na książki - podkreśla Wojewódzki. - Samotność jest
kompanem, sam ją wybieram, odwiedza mnie wtedy, kiedy tego chcę, a nie
jest kuzynem z prowincji, którego wizytę trudno przewidzieć i trudno
znieść - dodaje. Ale samotność z wyboru to często strach przed
odpowiedzialnością. Wojewódzki o sobie w roli ojca: - Chciałbym mieć
córkę. Syna też bym kochał. Ale bez okresu prenatalnego, jakim jest
małżeństwo - mówi. Lejman obawia się, że życie rodzinne absorbowałoby
go za bardzo - nie miałby czasu na zadawanie sobie egzystencjalnych
pytań. - Nie wiem też, czy nie jestem już za stary na małżeństwo -
zastanawia się z poważną miną. Mówią tak dla zgrywy, ale czują,
że coś tracą. Piotr Lisiecki boi się, że za kilka lat będzie dalej
pląsał na środku sali, a nastolatki będą się z niego śmiać za
plecami. - Spotkałem się ostatnio po 15 latach ze znajomymi ze studiów.
Zaproponowałem, żebyśmy poszli poszaleć na dyskotekę, ale oni - w
większości poważni, żonaci, dzieciaci - zrobili wielkie oczy. Chodzą
na dancingi - opowiada. A już poważnie Wojewódzki dodaje: - Mój
serdeczny przyjaciel ze szkoły podstawowej ma 16-letniego syna Kubę.
Syn mojego wspólnika i przyjaciela Tomka Dąbrowskiego zaczyna studia
na ASP. Robert Gawliński, bliska mi postać, ma dwóch dorastających
bliźniaków Emanuela i Beniamina - wylicza. I kończy po swojemu: - Moi
znajomi są niewiele starsi ode mnie, a już wysyłają dzieci na
studia. Byłoby mi bardzo ciężko, jakbym teraz musiał wieszać
pieluchy. Chociaż nie, bo przecież są jednorazowe - śmieje się
Wojewódzki, który w środowisku jest znany z tego, że ukrywa swój
wiek. Już od dobrych paru lat nie przekracza trzydziestki. - W tym środowisku
obowiązuje kultura młodości, bo z nią wiąże się wolność,
spontaniczność, rozwój. Nie wypada się ustatkować za wcześnie -
komentuje Heidtman.
Artykuł autorstwa
Magdaleny Łukaszewicz i Aleksandry Więckiej ukazał się w tygodniku
Newsweek Polska, (31/02 )
W czasach, gdy samotność
stała się wartością, rodzina może poczekać. Czy atrakcyjni mężczyźni
zostaną singlami aż po grób? - zastanawiał się ostatnio z całą
powagą jeden z tygodników. Cóż, pytanie tyleż dramatyczne, co w
swojej tezie całkowicie nieprawdziwe. Nie ma bowiem takiego miejsca na
świecie, poza świątyniami dumania i ponurymi celami, gdzie samotność
staje się wartością nadrzędną. W singlowaniu, czyli chwilowym życiu
w pojedynkę, nie idzie bowiem o celebrowanie samotności duchowej, ale
o wygodę, zwyczajny egoizm, nieumiejętność i niechęć do dzielenia
życia z drugim człowiekiem. Najrzadziej samotne są tu noce, najczęściej
osobne konta w banku i gatki w pralce. Singlem może być on, ale i ona.
Wspomniany tygodnik przytacza wypowiedzi najbardziej pożądanych (według
dziennikarzy tego tygodnika) singli publicznych. Wynika z nich jasno, że
oni nie mają zamiaru się żenić, nie marzą o rytuale wspólnego śniadania
i nader chętnie korzystają z hasła ostatniej dekady: "można zjeść
ciastko i mieć ciastko". Ponieważ takie cuda raczej się nie
zdarzają, więc pewnie tygodnik miał tu na myśli powszechną dostępność
"słodyczy" na rynku. W każdej chwili można sięgnąć po
kolejną "eklerkę" z czekoladowym kremem, choć bez
gwarancji, że nie trafi się na wczorajszą albo - nie daj, Boże - z
salmonellą! No, cóż, łakomstwo niesie z sobą pewne ryzyko i trzeba
przyznać, że singel zdaje sobie z tego sprawę: małżeństwo nie
pozwala złapać wiatru w żagle, trzeba uciekać, gdy
"eklerka" chce usidlić, jedno "ciasteczko" na całe
życie to totalny brak fantazji. Co prawda, to prawda. Kim jednak jest
singel tak dzielnie i rozważnie radzący sobie z czyhającymi na niego
niebezpieczeństwami? Niestety, nie wziął się z rewolucyjnego zrywu o
wolność waszą i naszą i pewnie dlatego tak mało w nim cech na miarę
bohatera kobiecych marzeń. Na przykład romantyzmu. Co gorsza, popyt na
mężczyznę jako takiego na rynku kobiecych priorytetów gwałtownie
zmalał. Nie jest on już w życiu "eklerki" celem samym w
sobie, a jedynie dodatkiem do niego. Żeby jednak tak się stało, każda
wchodząca w dorosłe życie "eklerka" wie, że przede
wszystkim musi się dużo uczyć, dbać o własne ciało i poszerzać myślowe
horyzonty. Powinna zapewnić sobie jak najlepszy start, nie zaszkodzi
posiadanie czarnego pasa dżudo, a i grosik samodzielnie odłożony na
czarną godzinę też się przyda. "Eklerka" nie ma już złudzeń,
że mężczyzna może jej w tym procesie samodoskonalenia się i
usamodzielniania najwyżej zaszkodzić. Zwłaszcza ten, który uchodzi
za miłośnika "ciasteczek" jak leci, a z delektowaniem się
ich smakiem jest wyraźnie na bakier. Jak ognia unika również tych
polanych feministycznym lukrem, mimo że w ostatniej dekadzie to jeden z
najpopularniejszych cukierniczych ozdobników. W Ameryce pojawił się
nawet nowy termin, który zwiastuje nadejście kolejnej generacji
"eklerek", czyli sils - single income, love seeking. Na razie
świat zapełnił się groteskowymi chłoptasiami, dawno już wyrosłymi
z krótkich spodenek, którym wydaje się, że świat do nich należy,
że bezkarnie mogą się najeść ciastek, ile wlezie, i wcale nie zrobi
się im niedobrze. Nie zauważają przy tym, że mimo ich ujmującej chłopięcości,
czar dojrzałego mężczyzny piernika nadal trzyma się mocno.
"Eklerka" bowiem wie, że tylko ten może po dniu pełnym zajęć
dać jej to, czego najbardziej potrzebuje: święty spokój. Na nic więc
wydumane obawy singli, że zajęty mężczyzna może jej działać na
nerwy, bo nie ma dla niej zbyt dużo czasu. W dzisiejszych realiach dla
każdej ambitnej "eklerki" to wręcz jego zaleta, a nie wada.
Smutna to prawda dla singla, że ta, która mu się podoba, i ta, którą
chciałby nawet zaciągnąć do ołtarza, po prostu go nie chce. Nie ma
ochoty na wspólne nie przesypiane noce i związane z nimi zbyt częste
wizyty u fryzjera. Nie chce tracić czasu dla kogoś, kto szarpany
niepewnością nie wie, czy jeszcze jest macho, czy już raczej softies.
Latynoskim kochankiem czy wyhodowanym na witaminach maminsynkiem bez
daty urodzin, który ratunku dla swojej osobowości szuka w
terminologii. Jest przecież singlem, królem życia, który zamiast
zapracowywania na dom i rodzinę, w swojej solowej lodówce do perfekcji
opracował układanie karczochów według wzrostu i butelek wody
mineralnej według koloru etykiet. Samotność w sensie egzystencjalnych
przeżyć jest mu najzupełniej obca, ale jak afrodyzjak działa na
niego programowy brak odpowiedzialności. Na pierwszych targach singli,
które odbyły się w ubiegłym roku w Wiesbaden, zaprezentowano setki
przedmiotów mających uprzyjemnić im samotne wieczory. Nie zapomniano
o samotnych "eklerkach". Targowe stoiska uginały się pod ciężarem
pozytywek z miłosnymi wyznaniami, pluszowych przytulanek oraz drapiących
w plecy i działających jak sauna kapsuł. Za takie urządzenie trzeba
było zapłacić około 3 tys. euro. Niemało, a mimo to aż 70 proc.
ankietowanych w tej sprawie "eklerek" przyznało, że gdyby
tylko było je na nie stać, zrezygnowałyby z nocy spędzonej z mężczyzną
marzeń. Z pewnością jednak nie miały na myśli tego, który wyznaje
teorię: "zjesz ciastko i masz ciastko". Po pierwsze, blondyn,
a poza tym te kalorie...
Felieton autorstwa Małgorzaty
Domagalik ukazał się w tygodniku Wprost (wydanie 1030)
Silni i pewni siebie
faceci przetrwali już tylko w miesięcznikach dla mężczyzn. Czy za
kilka lat będą musieli walczyć o swoje prawa?
W "G. I. Jane", amerykańskim filmie sprzed pięciu lat, tytułowa
Jane - Demi Moore - dostaje się na elitarne szkolenie amerykańskich
superkomandosów i udowadnia, że jest od nich lepsza. Jej koledzy siedzą
potem nad butelką wódki i zastanawiają się, co z nimi jest nie tak,
że w supermęskiej dziedzinie są gorsi od kobiety.
W filmie sprzed roku - "Czego pragną kobiety? - Mel Gibson zakłada
już seksowne pończochy i maluje paznokcie. Dochodzi bowiem do wniosku,
że musi znać myśli i styl życia kobiet, żeby sprostać ich
oczekiwaniom.
Współcześni mężczyźni są o wiele bardziej zdezorientowani niż
Mel Gibson. W miesięcznikach dla mężczyzn - skansenach kultury
patriarchalnej - faceci wciąż są pewni siebie i silni. Traktują uległe,
kuszące kobiety jak trofeum wojownika, stworzone dla męskiej przyjemności.
- Ale taka wizja wzajemnej relacji kobiet i mężczyzn, choć znajduje
wielu wdzięcznych odbiorców, realna jest jedynie w świecie magazynu
"CKM" - diagnozuje socjolog Krzysztof Olechnicki z Uniwerstetu
Mikołaja Kopernika w Toruniu. - Kobiety przestały już być zależne
od mężczyzn, słabe i bierne. Zresztą nawet tę tradycyjną rolę mężczyzny
zrodziły także kobiece właściwości - dodaje. A ponieważ zmieniły
się kobiety, zmieniają się też mężczyźni.
Skoro kończy się absolutna władza mężczyzn, co zastąpi tradycyjną
męskość opartą na dominacji? - Nowa męskość i nowe ojcostwo - mówi
socjolog Agnieszka Graff, feministka, autorka książki "Świat bez
kobiet". - Czyli odnowa relacji z dziećmi, odbudowa męskości
odpowiedzialnej, duchowo dojrzałej.
Ten proces odbywa się na naszych oczach. Znane nam wcześniej z amerykańskich
filmów zjawisko w Polsce dotyczy na razie stosunkowo wąskiej grupy mężczyzn.
Najczęściej młodych, dobrze wykształconych, mieszkających w dużych
miastach. Oni najlepiej widzą, że tradycyjny układ przestał obowiązywać,
a nowy dopiero się kształtuje. Specyfika Polski może się wydawać
szczególnie okrutna dla mężczyzn. Bo jest to kraj młodego,
agresywnego kapitalizmu, gdzie na co dzień obowiązuje twardy, męski język
korporacyjnej dżungli - konkurencja, walka, zwarcie, stres. Retoryka
jest macho, ale broń lepiej leży w damskich rękach. Wszędzie: od PR
przez promocję, reklamę po controling, gdzie potrzeba cierpliwości,
taktu, talentu do negocjacji, stanowiska w firmach przejmują kobiety. I
jak na ironię losu w Polsce to kobiety częściej od mężczyzn stają
się synonimem twardego charakteru.
Mężczyźni coraz częściej czują się zagubieni. Konrad Bagiński,
25-letni dziennikarz, uważa, że kobiety wymagają tradycyjnej męskości:
chcą, by ich partnerzy utrzymywali rodzinę, byli rycerscy, twardzi i
opiekuńczy. A z drugiej strony walka kobiet o równouprawnienie i
partnerstwo zdegradowała mężczyznę niemal do roli samca rozpłodowego,
zbędnego w normalnym życiu. - Za kilka lat to my będziemy musieli
walczyć o swoje prawa - Bagińskiemu chodzi o wolność wyboru, jakiej
jeszcze niedawno domagały się kobiety.
Dziś one mogą przyjąć kilka ról życiowych - zabiegać w pracy o skórzany
fotel i gabinet prezesa firmy albo poświęcić się macierzyństwu i
gotowaniu obiadów, mogą robić jedno i drugie, albo najpierw jedno, a
potem drugie, i znowu to pierwsze. I często wybór, jakiego dokonują
kobiety, narzuca partnerowi warunki gry.
To jeden aspekt poszerzenia się wolności kobiecej. Drugi to taki, że
nowy mężczyzna, zazdroszcząc płci przeciwnej tylu możliwości,
zaczyna wkraczać na obszary zarezerwowane dotąd dla kobiet. - Pojawiają
się wzorce męskich zachowań, w których jest miejsce na czułość,
opiekuńczość - mówi Agnieszka Graff. Ci "nowi mężczyźni"
często ograniczają swoje ambicje zawodowe, w większym stopniu poświęcają
swój czas i uwagę sferze uczuć. Nie tracą przez to nic z męskości.
Powstaje nowa tożsamość mężczyzny - taka, która ma sens w dobie równości
płci.
Mężczyźni utracili tradycyjną funkcję dostarczyciela środków do
życia. W przeszłość odeszły zawody - w hutach, kopalniach czy
stoczniach - z których mogli czerpać poczucie męskiej siły. Za to na
rynku pracy zaczęły być wysoko cenione zajęcia wymagające umiejętności
tradycyjnie przypisywanych kobietom: zręcznych palców, elastycznych
umysłów i łatwego uśmiechu.
Czy mężczyźni tęsknią za pracą w stoczni lub na przodku? Raczej
nie, ale swojej nowej roli dopiero szukają. Brakuje - przynajmniej w
Polsce - badań opisujących, jak widzą siebie. Ale zanim sami zdążyli
zadać sobie to pytanie, już pojawiły się pierwsze odpowiedzi.
"Jak być mężczyzną we współczesnym świecie" R. A.
Johnsona, "Wrażliwy macho - mężczyzna 2000" H. Goldberga,
"Podbrzusze mężczyzny" Kennetha Purvisa, poradniki i
przewodniki wydawane także w Polsce - wszystkie szybko znikają z księgarskich
półek. Jak twierdzi Jolanta Ogonowska z wydawnictwa Santorski &
Co, kilkutysięczne nakłady rozchodzą się bez problemu. W literaturze
pojawiło się już męskie alter ego Helen Fielding - brytyjski
dziennikarz i pisarz Tony Parsons. Jego światowy bestseller "Mężczyznę
i chłopca" sama widziałam, czasem jako jedyną książkę, na
szafce nocnej kilku kolegów. A jest to historia porzuconego przez żonę
producenta programów telewizyjnych, samotnie wychowującego
kilkuletniego syna. Jeszcze parę lat temu ci sami znajomi trzymali na półkach
"American Psycho" Bretta Ellisa, brutalną opowieść o
amerykańskich yuppies.
Powodzenie niemal kobiecych książek Parsonsa to znak, że wielu mężczyzn
nie chce już na siłę wciskać się w schemat "tego, który
zawsze daje sobie radę". - Coraz bardziej otwarcie mówią o
swoich problemach, nawet tych najbardziej intymnych - przyznaje
antropolog prof. Maria Kaczmarek z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w
Poznaniu. Kiedy w latach siedemdziesiątych badała stan zdrowia mężczyzn,
do kłopotów "intymnej natury" nie przyznawał się prawie żaden.
- Dziś bez oporów opowiada o nich każdy pacjent w szpitalnej
poczekalni - dziwi się Kaczmarek.
Polska ciągle jeszcze może uchodzić za bastion tradycyjnych wartości.
Ale chociaż z badań CBOS wynika, że 47 proc. mężczyzn i 38 proc.
kobiet wolałoby żyć w związku, w którym kobieta zajmuje się domem,
a mężczyzna dostarcza środków na jego utrzymanie, to niewiele mniej
(42 proc. kobiet i 33 proc. mężczyzn) wybrałoby wariant partnerski.
Marcin Renke (31 lat) wśród wykształconych trzydziestolatków jest w
mniejszości. Woli pierwszy model. Zajmuje się finansami w dużej
firmie i za punkt honoru stawia sobie utrzymanie domu na wysokim
poziomie. Chce być prawdziwą głową rodziny. Lubi spotkania w męskim
kręgu i nie miesza się do babskich spraw. Jego żona Kasia wychowuje
pięcioletniego Mikołaja. Jeszcze kilkanaście lat temu oboje uznawali
taką ytuację za naturalną. Teraz Marcin się tłumaczy, jakby wiedział,
że jego postawa jest niepopularna: - Wcale nie uważam, że kobieta
powinna być kurą domową, ani nie chcę swojej żony zamykać w złotej
klatce, ale powinna się poświęcić dla dobra syna - mówi. 25-letniej
Kasi ta argumentacja nie trafia do przekonania. Nie podoba się jej, że
Marcin chce wszystko kontrolować i mieć władzę w rodzinie, a jej
dyplom powędrował do szuflady. - Domem i dzieckiem moglibyśmy zajmować
się po równo - twierdzi i dodaje, że coraz bardziej dusi się w
czterech ścianach. Ale Marcinowi ta wizja na razie wydaje się mało
realna, chociaż żałuje, że za mało czasu spędza z synem.
W takich rodzinach napięcie rośnie. Kobiety nie chcą spędzać czasu
w domu, do którego późnym wieczorem wpadnie mrukliwy macho. Ale i
wielu mężczyzn z ulgą pozbywa się tej roli i nie czuje, że w ten
sposób tracą coś ze swej męskości.
Andrzej Łopiński (42 lata) ceni sobie czas spędzany z pięcioletnim
Frankiem w domu niedaleko Puszczy Kampinoskiej, kiedy jego żona
pracuje. - Myślę, że mężczyzna ma do przekazania swojemu synowi o
wiele więcej niż tylko to, że powinien zarabiać dużo pieniędzy -
uważa. Nie wstydzi się pakować do supermarketowego wózka razowca i
sałaty ani spytać znajomego spotkanego wśród sklepowych półek: co
robisz dziś na obiad?
Andrzej jest rzeźbiarzem, jako artysta nie lubi dopasowywać się do
społecznych oczekiwań. Trochę cierpi, że żona dziennikarka w tym
roku zarabia więcej od niego, bo w końcu nie chodzi o to, by role się
odwróciły, ale by wyrównał się układ sił.
W niektórych związkach dążenie do tej równowagi przypomina trochę
przeciąganie liny. Ale wielu mężczyzn po prostu chce realizować się
w sferze zarezerwowanej dotychczas dla kobiet. I to bez samooskarżeń,
że to uwłacza ich męskości. - Mam nadzieję, że nasz układ nauczy
Franka dostrzegania w partnerce żywej osoby, a nie elementu małżeńskiej
układanki - mówi Łopiński. - W końcu jest się ze sobą po to, by
obojgu razem było lepiej niż osobno.
Słynna teoria Johna Graya, że "mężczyźni są z Marsa, a
kobiety z Wenus", więc są dla siebie obcy, stała się synonimem
łatwych uogólnień. Niedawny wykład psychologa Piotra Mosaka w
warszawskim Centrum Zdrowia Psychicznego "Poziomy" przyciągnął
publiczność hasłem "Mężczyźni są z Marsa, a kobiety ze
Snickersa". Mars i Snickers to tylko marki, opakowania niemal tak
samo smakujących batoników. - Kobieta i mężczyzna pochodzą z tej
samej planety, więc mogą znaleźć wspólny sposób na życie - mówi
Mosak. Zwłaszcza że dziś obie płcie równie intensywnie dbają o
opakowania.
Jeszcze trzy lata temu, kiedy miesięcznik "Elle" zorganizował
w Warszawie "Dzień piękna dla mężczyzn", stylista Sławek
Blaszewski nie miał zbyt wiele roboty. Zebrała się tylko jedna grupa,
a imprezy nie powtórzono, bo nie było chętnych. Teraz na prowadzonych
przez niego szkoleniach zawsze jest komplet. Przychodzą nie tylko
biznesmeni, dla których dobry wygląd jest obowiązkiem zawodowym, ale
także ci, którzy nie lubią wciskać się w śmiertelnie nudne
koszulki polo i ciemne garnitury. - Czasem mają nadzieję, że
zaimponują dziewczynie czy żonie - mówi Blaszewski. Ale wielu
przychodzi, bo zarezerwowana dotąd dla kobiet dbałość o własny wygląd
stała się modna wśród mężczyzn. Kupują nawet tak wymyślne
kosmetyki, jak żel przywracający formę mięśniom brzucha czy krem
"przed goleniem" usuwający nadmiar łoju ze skóry. -
Kosmetyki dla mężczyzn sprzedają się coraz lepiej - przyznaje Marcin
Rzucidło, szef marki Biotherm Homme w Polsce. Sprzedaż męskich
kosmetyków tej firmy od ubiegłego roku wzrosła o 70 proc. Klienci, którzy
je kupują, nie unikają też wizyt u kosmetyczki: masażu
relaksacyjnego albo skóry głowy, peelingu całego ciała.
Można ich spotkać w kolejce do manikiurzystki i na aerobiku.
Przykład dają nawet męscy idole. Na trybunach Manchester United
kibice wypatrują każdej nowej fryzury Davida Beckhama, by już następnego
dnia mieć ją na głowie, a mecze reprezentacji Włoch zaczęły cieszyć
się większym powodzeniem, odkąd firma Kappa uszyła dla piłkarzy
nowe koszulki - bardziej dopasowane niż w poprzednich sezonach.
Powszechna moda wśród piłkarzy to ostatnio żelowanie włosów przed
meczem - nawet po burzliwych dwóch połówkach ich fryzury idealnie
wyglądają na ekranie telewizora.
Zresztą nawet najtwardsi herosi boisk przestają udawać żelaznych
bohaterów. Skoro mężczyźni mają kłopoty, powinni nauczyć się
szukać pomocy, zamiast udawać, że poradzą sobie sami. Na rzecz
takiej postawy agituje legenda piłki Brazylijczyk Pele, który
patronuje kampanii na rzecz uświadamiania problemu zaburzeń erekcji,
zorganizowanej przez producenta viagry. Przyznając sobie prawo do słabości,
mężczyźni odrzucili najdotkliwsze okowy. Nie muszą już udawać, że
wiedzą, czego chcą. - Nie czuję się w żaden sposób predestynowany
do określonej roli społecznej w związku z tym, że urodziłem się z
penisem. Pozwalam sobie na luz - deklaruje 22-letni Paweł Żukowski,
fotoedytor w męskim magazynie "CKM". Być może za kilkanaście
lat człowieka w ogóle przestanie determinować płeć, lecz osobowość
i rola społeczna, jaką będzie pełnił.
W tej sytuacji pytanie o tożsamość nurtuje coraz więcej mężczyzn.
Kilkunastu z nich od roku co miesiąc zasiada w kręgu na warsztatach
prowadzonych w Warszawie przez psychoterapeutę Zbigniewa Miłuńskiego.
Warsztaty otoczone są tajemnicą, niedostępne dla przypadkowych
kandydatów. Miłuński kategorycznie odmówił wpuszczenia mnie na zajęcia.
Dwóch moich redakcyjnych kolegów, których namówiłam na telefon do
organizatora, też nic nie wskórało. - Osoby z zewnątrz mogłyby zakłócić
proces odkrywania siebie - mówi terapeuta. Zdarza się, że emocje na
zajęciach są bardzo silne.
Artykuł autorstwa
Aleksandry Więckiej ukazał się w tygodniku Newsweek Polska, (16/02 )
|